piątek, 26 czerwca 2009

Podwójna pobudka

„Takim skrobaniem nie obudzisz kojota, a co dopiero skacowanego faceta z pyskiem wciśniętym w twarde oparcie sofy..” pomyślałem lekceważąc niemrawe szmery w okolicach drzwi do mojego pokoju. I znów przysnąłem na moment,a pukanie ustało. „lemoniada, królestwo za szklankę lemoniady..”.
Powoli uświadamiając sobie gdzie jestem i niestety kim jestem, podniosłem ciężkie jak bawarski dowcip powieki. Zobaczyłem wylot lufy mausera. W całej okazałości. Następnie zapadła ciemność.
Moja druga tego dnia pobudka wcale nie okazała się szczęśliwsza; wciąż nie było lemoniady, wciąż nazywałem się Al. Kowalski, a ręce miałem za plecami spętane sznurkiem. Na środku pokoju stało krzesło ,przez którego oparcie przewieszona była marynarka w rozmiarze XXL. Właściciel stał przy oknie i przyglądał mi się spod krzaczastych brwi, na jego ogromnej szczęce rysował się łobuzerski uśmiech, znałem go skądś, ale za diabła nie umiałem sobie przypomnieć.
Poczułem jak silne ramiona unoszą mnie do góry i po chwili siedziałem już grzecznie na sofie.Na szczęście nie związali mi nóg. Ten, który mnie dźwignął podszedł do tego przy oknie i mogłem od razu dostrzec bliźniacze podobieństwo ruchów, gabarytów i ubioru.
„ Bracia Rapsody!”- zadudniło mi w obolałej czaszce. Jako reporter w „Expressie” robiłem wywiad z sędzią, który skazywał tę dwójkę na karę śmierci za potrójne morderstwo. Dwanaście miesięcy później..
- Wyszliśmy za dobre sprawowanie- powiedział przyjemnym basem ten bez marynarki.
Mogło tak być. Pewnie załatwił im to Jesus Libre III Junior- boss kokainowego półświatka, najbardziej parszywa kreatura tego Miasta, ale skoro Jesus nie żyje zastrzelony przez triady to co do licha robią tutaj..?
- Ja i mój brat postanowiliśmy się przebranżowić- uśmiech nie schodził z twarzy wielkiego jak bizon Rapsody’ego- jesteśmy teraz szanowanymi obywatelami, mamy kosmopolityczne garnitury w prążki i staliśmy się ironiczni. Przynajmniej ja.- kontynuował patrząc mi prosto w przekrwione od wódki oczy
Brat bliźniak w tym czasie poszedł do kuchni, usłyszałem jak otwiera lodówkę i miesza koktajle.
- Z limonką?- dobiegło po chwili
- Nie, nie dziękuję Timmy. Dla mnie bez- odparł mój interlokutor i usiadł na krześle rozpierając się wygodnie. Zacząłem chyba trzeźwieć, bo dopadł mnie strach pomieszany z gniewem- co wy tu do cholery robicie?! Jakim prawem nachodzicie mnie w prywatnym pokoju, wiążecie…!
Nie pozwolił skończyć tylko dał mi w ryj. Błyskawicznie, plaskaczem w prawe ucho. Aż zadzwoniło. Jego braciszek postawił na taborecie szklanki z Margaritą po czym zakleił mi usta srebrną taśmą do pakowania.
„To koniec”- pomyślałem, ale bracia Rapsody zamierzali chyba najpierw uraczyć się moim alkoholem. Upili po łyku i ten bez marynarki zaczął znowu:
- Al ja cię lubię, serio. Prywatnie nawet mógłbym sobie zdjęcie z tobą zrobić, ale tu idzie o interesy- uśmiechnął się serdecznie do brata widząc, że ten wyjął paczkę cameli- a gdzie interesy tam nie ma miejsca na emocje. Dlatego właśnie- odpalił papierosa tanią, plastikową zapalniczką- zrobisz co ci każę.

czwartek, 25 czerwca 2009

wtorek, 23 czerwca 2009

Algi na ramionach

- Muszę się napić, nalej mi setkę Klimo.
- Służę – Klimo wykonał kilka czarodziejskich ruchów i przed moim nosem wylądowała oszroniona literatka. Oparłem się łokciami o blat, kontuar był lepki i cuchnący, czułem pulsowanie w skroniach, a w uszach wciąż jeszcze słodkie „ bul..bul..”.
- Co jest z Tobą?- barman zagadał nie patrząc mi w oczy – wyglądasz jakbyś przepłynął Kanał La Manche bez zaczerpnięcia oddechu. Masz glony na ramieniu.
Niedbałym ruchem strząsnąłem resztki wyschniętych alg, na rękawach cały trencz był biały od soli. Morskiej soli.
- Al., do wybrzeża jest tysiąc mil, najbliższe wielkie jezioro niewiele bliżej, co te cholerne glony robią na twoim płaszczu?- Klimo spojrzał się na mnie ze wstrętem pełnym zdziwienia, o ile barman może się w ogóle dziwić.
Wypiłem.
Potem drugą..
I trzecią.
- Wiesz Klimo, jakbyś słyszał o jakiejś robocie..
- Nic się dla ciebie nie znajdzie Al., nie tutaj. Nie po tym co zrobiłeś.- głos barmana był miękki jak flanela, którą wycierał kufle- miałeś szansę jedną na milion, pracowałeś dla najpoczytniejszej gazety w Mieście, zazdrościły ci wszystkie gryzipiórki, a połowa z nich chciała cię zabić. Tymczasem ty sam się wykończyłeś. Jesteś frajerem Al.
Wypiłem czwartą..
- Jeżeli osuniesz się na podłogę nie zrobię nic poza przetarciem blatu- Klimo teraz patrzył mi w oczy, a jego drobna twarz wyrażała jedynie lekceważenie- nie mam dla ciebie nic, jak chcesz pracować zgłoś się do redakcji tego szmatławca przy Czternastej ulicy. Napiszesz im reportaż o sobie, oni opatrzą to chujowymi zdjęciami i będziesz miał na wódę.
Nie miałem siły podnieść ręki żeby dać mu w ryj.
- Najbardziej spektakularny upadek w Mieście, ale nie przejmuj się Al., za tydzień wszyscy będą mówić o czym innym- głos barmana dobiegał jak zza szyby. Albo tafli. Tafli wody.
Wypiłem kolejną..
- Ona miała kotwicę na ramieniu, cholerną, różową kotwicę, a w sam środek rybiego pyska wetkniętą lufkę z cygaretką, dasz wiarę?- bełkotałem do siebie gdy masywny wykidajło opierał mnie o ścianę kamienicy.
- Lokal zamknięty panie Al., zamówić panu taksówkę?- ochroniarz usiłował ustawić mnie w pionie, równolegle do wygasłej latarni. Był chyba wieczór, a ja nie miałem już ani centa.
- Nie ma forsy synu..
- Zapłacę- chłopak wyjął komórkę i wystukał numer- uwielbiałem pana korespondencje z frontu. Pisał pan prawdę o żołnierzach, całą prawdę o tym pieprzonym Mieście i tej pieprzonej nikomu niepotrzebnej wojnie.
Usiłowałem się uśmiechnąć, ale nie umiem już od dawna.
- Ta ryba mówi
- Ryby nie mówią panie- taksówkarz nie był zbyt skory do konwersacji, bardziej zwracał uwagę czy nie zarzygam mu tapicerki. Jechaliśmy szybko znajomymi ulicami w kierunku Centrum, we łbie czułem narastającą warstwę mułu, piachu i drobnych muszli. Spienione fale zaniosły mnie do windy, a potem korytarzem do pokoju numer sto sześćdziesiąt gdzie złożyłem nieprzytomną twarz na jej kolanach. I zasnąłem.




piątek, 19 czerwca 2009

Bardzo mi miło Cię pożegnać

Czas ruszyć w długo oczekiwaną podróż, w podróż mojego życia. Wielu mawia, że takie podróże są ostatnimi, ale ja wiem- to nieprawda. Czy może być ostatnią wyprawa, na którą odpicowałem moje najlepsze lakierki, mój garnitur w pepitkę, przygotowałem i włożyłem na łeb kapelusz z czarnego aksamitu?

To inwestycja w samego siebie najtrwalsza i najlepsza z możliwych; nic więcej się nie liczy, ludzie leżący równiutko na sofie za moimi plecami są bez znaczenia.

Owszem kiedyś byli mi bliscy, ale czym jest ssacza więź i zwierzęce oddanie w porównaniu z żywą emocją prawdziwej przygody? Powiesz mi he he „znałem te dzieciaki”, powiesz mi „ona ufała ci i wierzyła..”.

Owszem, ale to nie ma teraz nic do rzeczy, bo jestem ja, czubki moich sztybletów na oblodzonym parapecie

i wielkie miasto przede mną- jedynie to jest prawdziwe, a co za mną?

Przestronny pokój z wielkimi oknami na trzydziestym piętrze wieżowca ze stali i szkła, szlachetne meble w minimalnej ilości, porozrzucane czasopisma wędkarskie i ledwie parę trupów na sofie przykrytej karminowym pledem. To żeby nie było widać krwi, nie znoszę widoku krwi, posoka wsiąka w pled i wszystko zostaje jak trzeba, a o moje sumienie się nie martw, wycięto mi je za młodu. Skutecznie choć nie była to operacja krótka ani przyjemna. Liczy się efekt- mawiał mój ojczym, a wiedział co mówi.

Czas kończyć powoli, bo czuję chłód na karku, a delikatne płatki śniegu odkształcają rondo drogiego kapelusza, poza tym facet stojący w oknie wieżowca na trzydziestym piętrze wydaje się co najmniej dziwny i naraża się na śmieszność. Gawrony już mi się przyglądają. Czas otworzyć parasol i odlecieć bez pożegnania, nie sugeruj się proszę tym co zostawiam za sobą, niebawem ktoś to posprząta i wszystko będzie jak dawniej.

Wiem, że lubisz bohaterów dobrych, szczerych i rokujących, ale tym razem Czytelniku sprawię Ci zawód, trafiłeś pod zły adres. Bardzo zły. Bywaj.