- Muszę się napić, nalej mi setkę Klimo.
- Służę – Klimo wykonał kilka czarodziejskich ruchów i przed moim nosem wylądowała oszroniona literatka. Oparłem się łokciami o blat, kontuar był lepki i cuchnący, czułem pulsowanie w skroniach, a w uszach wciąż jeszcze słodkie „ bul..bul..”.
- Co jest z Tobą?- barman zagadał nie patrząc mi w oczy – wyglądasz jakbyś przepłynął Kanał La Manche bez zaczerpnięcia oddechu. Masz glony na ramieniu.
Niedbałym ruchem strząsnąłem resztki wyschniętych alg, na rękawach cały trencz był biały od soli. Morskiej soli.
- Al., do wybrzeża jest tysiąc mil, najbliższe wielkie jezioro niewiele bliżej, co te cholerne glony robią na twoim płaszczu?- Klimo spojrzał się na mnie ze wstrętem pełnym zdziwienia, o ile barman może się w ogóle dziwić.
Wypiłem.
Potem drugą..
I trzecią.
- Wiesz Klimo, jakbyś słyszał o jakiejś robocie..
- Nic się dla ciebie nie znajdzie Al., nie tutaj. Nie po tym co zrobiłeś.- głos barmana był miękki jak flanela, którą wycierał kufle- miałeś szansę jedną na milion, pracowałeś dla najpoczytniejszej gazety w Mieście, zazdrościły ci wszystkie gryzipiórki, a połowa z nich chciała cię zabić. Tymczasem ty sam się wykończyłeś. Jesteś frajerem Al.
Wypiłem czwartą..
- Jeżeli osuniesz się na podłogę nie zrobię nic poza przetarciem blatu- Klimo teraz patrzył mi w oczy, a jego drobna twarz wyrażała jedynie lekceważenie- nie mam dla ciebie nic, jak chcesz pracować zgłoś się do redakcji tego szmatławca przy Czternastej ulicy. Napiszesz im reportaż o sobie, oni opatrzą to chujowymi zdjęciami i będziesz miał na wódę.
Nie miałem siły podnieść ręki żeby dać mu w ryj.
- Najbardziej spektakularny upadek w Mieście, ale nie przejmuj się Al., za tydzień wszyscy będą mówić o czym innym- głos barmana dobiegał jak zza szyby. Albo tafli. Tafli wody.
Wypiłem kolejną..
- Ona miała kotwicę na ramieniu, cholerną, różową kotwicę, a w sam środek rybiego pyska wetkniętą lufkę z cygaretką, dasz wiarę?- bełkotałem do siebie gdy masywny wykidajło opierał mnie o ścianę kamienicy.
- Lokal zamknięty panie Al., zamówić panu taksówkę?- ochroniarz usiłował ustawić mnie w pionie, równolegle do wygasłej latarni. Był chyba wieczór, a ja nie miałem już ani centa.
- Nie ma forsy synu..
- Zapłacę- chłopak wyjął komórkę i wystukał numer- uwielbiałem pana korespondencje z frontu. Pisał pan prawdę o żołnierzach, całą prawdę o tym pieprzonym Mieście i tej pieprzonej nikomu niepotrzebnej wojnie.
Usiłowałem się uśmiechnąć, ale nie umiem już od dawna.
- Ta ryba mówi
- Ryby nie mówią panie- taksówkarz nie był zbyt skory do konwersacji, bardziej zwracał uwagę czy nie zarzygam mu tapicerki. Jechaliśmy szybko znajomymi ulicami w kierunku Centrum, we łbie czułem narastającą warstwę mułu, piachu i drobnych muszli. Spienione fale zaniosły mnie do windy, a potem korytarzem do pokoju numer sto sześćdziesiąt gdzie złożyłem nieprzytomną twarz na jej kolanach. I zasnąłem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz